Witaj turysto, czyli granica Kambodży

Nastał dzień wjazdu do Kambodży, po wczesnym śniadaniu ruszyliśmy w stronę przejścia granicznego między Królestwem Tajlandii a Królestwem Kambodży w Poipet. Nasze walizki opróżnione ze sprzętu elektronicznego (nawet szczoteczka elektryczna trafiła do bagaży podręcznego) zostały przeładowane na zdezelowane drewniane wózki i pojechały, znikając z naszych oczu w stronę kontroli granicznej.

My posadzeni w skrawku cienia na rozwalonych krzesełkach dostaliśmy do wypełnienia magiczne karteczki, mimo że wszystkie dane zostały kilka dni wcześniej na granicę przesłane. Do wniosku wizowego należało dołączyć swoje zdjęcie, którego na miejscu zrobić nie było można. Więc zrobił się kłopot, gdy ktoś zapomniał zdjęcia. Ale to zostało rozwiązane w bardzo prosty sposób. Okazało się, że wystarczy dołączyć czerwone zdjęcie króla Tajlandii (a król znajduje się na wszystkich tajskich banknotach) i już wniosek wizowy był ważny. Ale chwila, chwila, należało jeszcze dołączyć zielone portrety prezydentów.

Wiza do Kambodży kosztuje 20 dolarów, ale każdy włożył do paszportu 30 dolarów i to wystarczyło do załatwienia sprawy. Przyszło trzech, dwóch mówiło po angielsku, a do trzeciego mówili szefie, on właśnie zagospodarował nasze 10 dolarów i dostaliśmy wizy. Potem już tylko mała kolejka do okienka (mała, bo jeszcze nie przyjechały rosyjskie wycieczki na jednodniową wizytę w Ankorze), tam miły pan zrobił zdjęcia twarzy, oka i pobrał odciski z 10 palców i już mogliśmy przechodzić do Kambodży, gdzie w zdezelowanym autobusie turystycznym czekały nasze bagaże.

Ta trzęsichatka na kółkach zawiozła nas kilkanaście kilometrów do punktu turystycznego, gdzie porozdzielano turystów do właściwych autokarów i pojazdów, abyśmy mogli generować dochód narodowy i miejsca pracy dla miejscowych, jak głosił napis propagandowy. Witaj więc Kambodżo, nadchodzimy głodni wrażeń, bo jak widzicie, nie łatwo było się tu dostać.

Tekst opublikowany w „Gazecie Powiatowej” 10 czerwca 2014 roku.