Spacer na kraniec świata, czyli Ocean Indyjski na Zanzibarze

Nie raz schodziliśmy na twardy, jak beton piasek, aby z samego rana pospacerować po plaży, oglądając, co dziś ocean przyniósł na brzeg. W końcu jednak nadszedł dzień, gdy odważnie opuszczamy bezpieczny azyl plaży hotelowej.

I jesteśmy. Stoimy na publicznej plaży w „butach na jeżowce”, koszulach i kapeluszach gotowi na spacer z Masajem, tak nazywają tu przyjemność pójścia z samozwańczym przewodnikiem na brzeg rafy koralowej. Jest nas czworo Polaków, więc pojawiają się Masajowie i rastafarianie, którzy po pewnych przetasowaniach towarzyszą nam w wędrówce. Brodzimy po kolana w ciepłym oceanie, kierując się piaszczystą ścieżką na brzeg rafy, po drodze starannie omijamy jeżowce, te zwykłe i te z długimi, podobno trującymi kolcami. Nasi przewodnicy wyjmują co chwilę z wody jakieś stworzenia i wkładają nam do rąk. Oni wiedzą czego tu można dotykać: rozgwiazdy, atramentowe stworzonka, jeżowce, kraby, raczki i inne istotki.

Nasza wędrówka trwa godzinę w jedną stronę, potem zdjęcia na krańcu świata, a właściwie laguny, po której wędrowaliśmy, aż do miejsca, gdzie zaczyna się głębia i godzinę z powrotem, póki nie zacznie się gwałtowny przypływ. Po drodze mijamy poletka alg, na których kobiety do koszy zrywają hodowane przez siebie glony i wynoszą je na brzeg do suszenia. Z glonów tych wyodrębnia się karagan, który służy do produkcji galaretek.
Pewnie zjadamy go w ulubionych przez niektórych żelkach Haribo, używany jest również w przemyśle kosmetycznym do zagęszczania past, kremów i balsamów. Nasz spacer kończy się przy brzegu opłaceniem przewodników – ta przyjemność po tradycyjnych targach kosztowała nas po 5 dolarów od osoby. Nie żałujemy tych pieniędzy, było warto iść na kraniec świata po kolana w wodzie.

Tekst opublikowany w „Gazecie Powiatowej” 13 lutego 2018 roku.